czwartek, 11 grudnia 2014

Opowieść Maxime cz.2

 Wykuśtykałam wpieniona z chaty, potykając się o korzenie chorego drzewa, które już całym sobą wsparło się na mojej chacie. Obawy mam, że krotko to potrwa zanim ją zupełnie zmiażdży. Słyszałam jeszcze uszyskami pomruki niezadowolonego strusia. Oblizałam spierzchłe usta po czym podrapałam się w nochal. Miotła w mojej dłoni wyrywała się w każdym możliwym kierunku. Niewdzięcznica jedna! Słyszały moje uszyska jej ciche skomlenie. A trzeba było tę sarnę w węgiel zmienić, a nie w miotłę!
 Wsadziłam pod siedzenie stare kij, po czym zamaszyście zamachnęłam się łapskiem jednym, drugim trzymałam środek transportu.
- Woń starej ropuchy, niech wieją wiatruchy, skacze cień, miotło leć!- zaskrzeczałam rzucając na drewniany badyl trochę łopianu z wielkiej, podartej kieszeni mojego fraku. Sarnica, nowy model miotły, jaką przyszło mi stworzyć, zaskrzypiała jakby kości ze starości miała połamane po czym powoli, chwiejnie i niewygodnie wzbiła się w górę.
 Oczywiście nie mogły moje łapska zapanować nad niedołęgą i zanim uniosła się ze mną nade wszystkimi drzewami i niewidzialnym dymem, poobijała się o kamienie, dechy i różne inne martwe... śmieci. A tam na górze wiatry wiały w starą twarz jak w żagiel. Zmarchy staruchy rozpierzchły się. Aż trudno wierzyć w czarownicę. Trochę to zajęło zanim udało mi się odpowiednio dostosować do tej nędznej natury. Dałam wzrokiem nura w chaszcze na ziemi. Żadne specjały. Parę burych niedźwiedzi, leniwych i tłustych jak woły. Ze trzy stare żbiki, czołgające się w leszczynie... Żadne dziwy, że stado koni przeczmychało na północ w zwartej grupie. Za nimi trzy łabędzie... Gdy młodość była jeszcze na powiekach czarownicy... Marzyło mnie się wtedy takie futro z łabędzia... taka pościel i pierzyna. Te czasy lichych zaklęć! Niech nie powracają! A kysz!
 Leci... Leci czarownica na Sarnicy... I cóż to? Któż to w chaszczach i gąszczach na skraju polany leży? Siedzi zaraz obok jakaś licha istota... Aura?
 Zleciała niżej ma chwiejna, niedołężna miotła. Wzrok ślepca nieco jakby lepiej przyuważył... Czyżby to były dwie dziewki? Dziewki w lesie? Cóż robiły te istoty w tak dziwnym miejscu? Moje gnaty nie wiedzą. Jedno pewne jednak było że... Z czym kiedyś młode serce magii miało do czynienia, na zawsze to zapamięta... Tak tak... Ta aura z pewnością już kiedyś zapadła w pamięć pokraki... Tylko kiedy? Tegoż na pewno nie spamiętałam...
 Walnęłam w krzak maliny miotłą. Niedołęga nie wylądowała jak należy. Co za paszczerwsto...  Podniosła się czarownica na równe nogusy... Postawiłam sobie miotłę obok i zmierzyłam wzrokiem.
- Masz mi się więcej Sarnica na wykminiać! Co za paszczerstwo... Lataj prosto niedołęgo!- zaskrzeczałam. Pewien szary słowik, siedzący na gałęzi wykrzywił łeb i przyjrzał mi się z lekkim zdziwieniem, po czym prędko odleciał. I dobrze. Głupie ptaszysko.
 Doczłapałam się do chaszczy w których widać było z góry niewiasty, po czym wyprostowałam gnaty i przetarłam zasmarkany nos. Zimne powietrze zdrowiu nie sprzyja!
- Dziewki się pałętają!- wrzasnęłam nieprzyjemnie, jednym okiem łypiąc na nie. Jedna jak martwa na glebie leżała. Zabójstwo czy jak?
- Czarownica na Boga! Wielkie nieba , cóż to za las?- dobiegło mych uszysk. Stojąca niewiaścica przerażona najwyraźniej, struchlała. Mrugnęło me ślepie.
- A cóż ty czynisz, paszczurze? Morderstwa? Zamachy! Łapać, topić i gotować!- myśli moje uzupełnieniem były dla dziwnej tej wypowiedzi staruchy... Ale co wiedzieć może splamiona krwią ktośka?!
- Zabójstwo?Ah..To pomyłka! Pani nie rozumie, ona zamdlała...Cóż mam uczynić? Może pani wie...- tłumaczyć się dziewka zaczęła. Ale nie słuchać już raczyłam. Schylić garba staruchy, jak mnie, nie trudno. Nochal do twarzy padniętej przytknęłam i z głośnym dźwiękiem wciąganego powietrza wąchać zaczęłam jej lica. Ta aura... Doprawdy jak żyję tylko raz czuć ją mogłam...
- Wybranka...- szepnęły mimowolnie usta staruchy, aż je sobie zaszyć miałam ochotę!
- Huh?Cóż pani mówi?- znowu dobiegać mnie chciało. Oko podniosłam na dziewkę wielce zdziwowaną! Miotłą szturchnęłam jej stopy.
- Wybranka! Dziewka idealna.- zaskrzeczałam. Za iście wybrankę z tą aurą w kotle za lisa mieć chciałam. Wybranka! Lud chciał jej, a to znaczy dobre czynić zostawiając ją tutaj.- Marmur, kamień, porcelana, lisie futro, kłaki, falbana. Stój koci zalocie, powstań pomiocie!- pomiędzy paluchami błyski i trzaski. Parę iskier na lico padniętej padło... i... W moment otworzyła ślepia.. lisica ruda. Tfu! Zwierzę brudne wzięłam bez słowa pod pachę.
-Nieprawdopodobne! Cóż to? Czyżby czarownica z krwi i kości? Ah.. Stój! Nie czyń tego!- dobiegło mych uszysk jeszcze. Zasiadłam na miotłę, gdy ślepia me łypnęły na biegnącą jeszcze przerażoną dziewkę. 
- Bo co?- burknęłam, jakby małe dziecko. Nie obowiązywała mnie kultura, ani wychowanie ani dyplomacja! Lis może się miotnął raz czy dwa, ale był pełen przerażenia więc na nic mu to. Nowe czterołapne ciało też nie dało pola do manewru!
- Serce panią też nie obowiązuje?!- powiedziała jeszcze na moje odchodne. I powiem szczerze, że polazłabym pewnie do chaty, po locie... Jednakże chyba słowa te coś mi uświadomić chciały. Dziewka stanęła w miejscu. Zupełnie jakby czekała...
- Gary patelnie, łupy pirackiej zgrai, łap mnie za serce, czerwona zgrai...- zaklęcie to, dziwacznie proste a jednak tak długie, trwać jeszcze powinno gdy jednak... coś mnie zlękło, staruchę pokrakowatą. Uszyska dosłysząły odgłos jakby z deszczu utkany, jakby z czystej magii docierał. Stukanie. Stukanie? Skąd? Co? Czy to nie zwyczajny las? Więc skąd tu głosowe uroki?- Pokraki drzew! Co to za dziwo?- zaskrzeczałam nie wiedząc jeszcze, co za głuptastwo śmie przeszkadzać czarownicy w czarach.
Zdziwiona przygląda się ciekawemu zjawisku dziewka.
- Jeśli nie ja , to las cię ukaże. Pamiętaj , że w rękach nie trzymasz zwyczajnej dziewczyny...- odparła mnie po odetchnięciu, zakłócając dziwności leśne. Czarownicę jednak nie las martwił. Coś w lesie było. Cóż? Cóż?
- A na szczaw cię, istoto!- zaskrzeczałam w odwecie po czym wyjęłam łopian z kieszeni, by już sypnąć nim miotłę i rzec zaklęcie... gdy błysk jakiś w oddali zaćmił umysł mój stary.
- Surowa kara cię spotka, lecz nie z ręki mojej...- powiedziała dziewka znów mącąc to wszystko, z poważnym wyrazem twarzy. Wciąż zdawała się też obserwować to... ten błysk.
- Zło choć spróchniałe ma zapobiec dobru, dziewko.- zaskrzeczałam. Wtedy krzaczory zaszeleściły, gałąź się złamała... i... Wyszedł na spotkanie nam prostak w białym fraku z śnieżnymi włosami w warkoczu, zaplecionym na plecach. Lico chłopa było jasne, lekko rumiane a oczy zdawał się mieć jak z tych no... szmaragdów. Biła od niego niesamowita aura. Gdy jednak spostrzegł że ją czuję... pozbył się jej. Ciut tej aury czułam też na lisie... Dziwności!
- Oddaj, wielmożna czarownico dziewczynę.- powiedział do mnie prostak, łagodnym i lekkim głosem. Wyciągnął przy tym łapska, aby chwycić ciało lisa, ale nie dałam! Klepnęłam miotłę, a ta ruszyła przy ziemi przed siebie.
- Zapomnij!- zaskrzeczałam z wiedźmim śmiechem. Jednak prędko uderzyłam w drzewo, wywijając nogami do góry. A wtedy właśnie, lis czmychnął mi prosto w objęcia mężczyzny, który tak naprawdę urodą przypominał wspaniałego księcia. Uśmiechnął się do staruchy i zamachał lekko. A wtedy... A wtedy odpadłam. Chwyciłam wpieniona na powrót miotłę i ruszyłam dalej szukać lisa... 

Dokończy biały pan. :3

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz